Międzynarodowy Festiwal Filmowy "Transatlantyk" cz. I
Co to był za tydzień! Przyznam z radością, że w moim przypadku trwał trochę dłużej niż 7 dni...
Mowa o przepięknym, niesamowicie wzbogacającym doświadczeniu - udziale w wolontariacie na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym "Transatlantyk", który rok temu został przeniesiony z Poznania do Łodzi. Pod względem lokalizacji i filmowej tradycji miasta - zdecydowanie lepszy wybór (wybaczcie, mieszkańcy Poznania). Ja całym sercem jestem z Łodzią!
Swoją przygodę rozpoczęłam w czwartek - wtedy nastąpiło pierwsze spotkanie wolontariuszy z dyrektorem festiwalu, dwukrotnym laureatem Oscara, Janem A. P. Kaczmarkiem.
Następnego dnia miałam wielką przyjemność wziąć udział w Gali Otwarcia - po zaprezentowaniu przez orkiestrę utworu autorstwa Jana A. P. Kaczmarka oraz po krótkim występie Jean-Michelle Bernarda (wariacja na temat Marsylianki), rozpoczęło się Wielkie Czytanie Kobiet (przytaczano cytaty m.in. Virginii Woolf czy bardziej współczesnej Patti Smith). Cały spektakl reżyserowała Maria Sadowska, z którą zresztą również udało mi się zamienić kilka słów :)
Potem rozpoczęłam wieczorne podróże od Mutlikina do OFFa (gdzie się mieścił klub festiwalowy), czasem z przerwą na Kino Łóżkowe.
Najwięcej filmów zobaczyłam w weekend - rozpoczęłam sobotę seansem "Ostatniej rodziny" (nadrabiam zaległości, wrażenia zdecydowanie pozytywne, a zapomniana przeze mnie piosenka "Dancing with tears in my eyes" od tego momentu będzie mi się zawsze kojarzyć z Tomkiem Beksińskim). Byłam ciekawa, kto kryje się za tym dziełem, więc nie trzeba mnie było namawiać na wysłuchanie reżysera i producentki obrazu podczas sesji pytań i odpowiedzi.
Później wybrałam się na "Syna Sofii" - grecko-rosyjski dramat o wyzbywaniu się dziecięcej wrażliwości (szczególnie, jeśli w grę wchodzą pieniądze) - wielką zaletą tego filmu jest połączenie fabuły z atmosferą baśni oraz piękną grecką muzyką. Reżyser trochę igra z naszymi przewidywaniami i za każdym razem wyprowadza nas w pole. Jednak wrażenia estetyczne pozostają - tak niezwykłych kadrów dawno nie widziałam.
Ostatni sobotni seans wybrałam nieprzypadkowo - mam wielką słabość do Hanekego, jego filmy zawsze odciskają na mnie jakieś piętno. Tak było z "Funny Games". I tak samo zadziałał na mnie "Siódmy kontynent". Powiedzcie, że ciągnie się jak flaki z olejem, dialogi zbyt wiele nie wnoszą, a wszystko zmierza donikąd - paradoksalnie, dzięki temu zostałam na sali kinowej. Poczułam się nieswojo, a oddech Hanekego zaistniał na szkle moich okularów. Sterylne przestrzenie, wyniszczająca rutyna, dysfunkcyjna społeczność, czyli piękny tragizm - to, co tygryski lubią najbardziej. Niektórzy artyści nie umieją dostać się do serca widza - Haneke robi to za każdym razem. Polecam cierpliwej publiczności!
Następny dzień - słoneczna niedziela - również upłynęła pod znakiem kina. Pobiłam swój rekord, oglądając 5 filmów w ciągu 24 godzin. Niestety, już wiem, że skutkiem ubocznym był brak skupienia i uwagi podczas kolejnych seansów.
Zaczęłam od zwycięzcy plebiscytu publiczności - "50 wiosen Aurory". Rzecz niespotykana - nigdy nie gustowałam w komediach (chociaż tu mamy do czynienia z komedio-dramatem), a tymczasem zgadzam się z widownią - to był mój najlepszy wybór. Film zapoznaje nas z 50-letnią Aurorą - rozwiedzioną matką dwóch córek, która wchodzi w okres przekwitania - ciągnie to za sobą wiele konsekwencji. Po kłótni z szefem traci pracę, aby później spróbować na nowo odbudować swoje życie, z czym się wiąże pojęcie samorealizacji, które widnieje na szczycie piramidy Maslova.
Na "50 wiosen Aurory" warto zabrać swoją mamę, babcię, córkę (nie dyskryminując mężczyzn, bo tacy też zjawili się na pokazie filmu). Rzadko doświadczam obrazów wypełnionych takim ciepłem, humorem i jednocześnie mówiących o istotnych aspektach życia.
Z Francji przeniosłam się do Ameryki - czyli na spotkanie z "Wind River". Rzadko kiedy oglądam amerykańskie filmy, bo działają mi na nerwy, tutaj jednak potrzebowałam chwili wytchnienia od Hanekego i myślałam, że ów wytchnienie otrzymam. Nie w tym wypadku - całkiem sprawnie poprowadzona akcja (Amerykanie potrafią, trzeba im zwrócić honor), jednak ile tam przemocy... Natomiast samo hasło festiwalu - siła kobiety - wyczuwalne było w każdym momencie. Rzecz się tyczy dwojga ludzi - doświadczonego kłusownika i policjantki z FBI (o ile dobrze pamiętam), którzy wspólnymi siłami muszą rozwikłać zagadkę zabójstwa. Kobieta pierwszy raz zmaga się z tak niebezpiecznym zadaniem, ale z biegiem czasu nabiera wprawy, czym zdobywa szacunek wśród swoich kolegów z pracy.
Później skoczyłam na film pt. "Blask" ("Radiance") - nigdy się tak bardzo nie wynudziłam. Film trwał mniej niż 2 godziny, a ja niestety nie potrafiłam skupić swojej uwagi na fabule. Oczy mi się zamykały, chyba nadmiar wrażeń z poprzednich seansów odbił swoje piętno... "Blask" zapowiadał się ciekawie - lektorka filmów w kinie dla niewidomych zaprzyjaźnia się z jednym z widzów i pozwala odkryć piękno świata. Jednak samo odkrywanie szło bardzo powoli i niestety mój umysł tego nie wytrzymał.
Następny film, czyli "Ascent"wzbudził u mnie mieszane uczucia - z jednej strony ukazywał piękne fotografie w towarzystwie ciekawej historii opowiadanej w tle, z drugiej strony - chyba za dużo metaforycznych historii na jeden dzień - szykowałam się w międzyczasie do wędrówki w kierunku Łóżkoteki. To był zdecydowanie bardziej atrakcyjny pomysł.
I wreszcie dotarłam na ostatni seans tego dnia w ramach Łóżkoteki (gdzie w pobliżu mieściła się Kuchnia Transatlantyk). Wybraliśmy się na "Witajcie w Norwegii" - o Norwegu, który postanowił stworzyć azyl dla imigrantów. Najpierw kierowały nim względy socjalne, potem - jak to w filmach (które ostatnio oglądam) bywa - zaprzyjaźnił się ze swoimi "podopiecznymi". Coraz częściej wybieram właśnie takie filmy, bo niesamowicie przywracają wiarę w ludzkość :) Schematy schematami, ale warto zachować dobry humor.
Po tych intensywnych dniach nadszedł czas na inne aktywności, o których napiszę później :) Zdjęcia w drodze ;)
Mowa o przepięknym, niesamowicie wzbogacającym doświadczeniu - udziale w wolontariacie na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym "Transatlantyk", który rok temu został przeniesiony z Poznania do Łodzi. Pod względem lokalizacji i filmowej tradycji miasta - zdecydowanie lepszy wybór (wybaczcie, mieszkańcy Poznania). Ja całym sercem jestem z Łodzią!
Swoją przygodę rozpoczęłam w czwartek - wtedy nastąpiło pierwsze spotkanie wolontariuszy z dyrektorem festiwalu, dwukrotnym laureatem Oscara, Janem A. P. Kaczmarkiem.
Jakże by inaczej - skorzystałam z okazji i poprosiłam o zdjęcie. |
Potem rozpoczęłam wieczorne podróże od Mutlikina do OFFa (gdzie się mieścił klub festiwalowy), czasem z przerwą na Kino Łóżkowe.
Najwięcej filmów zobaczyłam w weekend - rozpoczęłam sobotę seansem "Ostatniej rodziny" (nadrabiam zaległości, wrażenia zdecydowanie pozytywne, a zapomniana przeze mnie piosenka "Dancing with tears in my eyes" od tego momentu będzie mi się zawsze kojarzyć z Tomkiem Beksińskim). Byłam ciekawa, kto kryje się za tym dziełem, więc nie trzeba mnie było namawiać na wysłuchanie reżysera i producentki obrazu podczas sesji pytań i odpowiedzi.
Później wybrałam się na "Syna Sofii" - grecko-rosyjski dramat o wyzbywaniu się dziecięcej wrażliwości (szczególnie, jeśli w grę wchodzą pieniądze) - wielką zaletą tego filmu jest połączenie fabuły z atmosferą baśni oraz piękną grecką muzyką. Reżyser trochę igra z naszymi przewidywaniami i za każdym razem wyprowadza nas w pole. Jednak wrażenia estetyczne pozostają - tak niezwykłych kadrów dawno nie widziałam.
Ostatni sobotni seans wybrałam nieprzypadkowo - mam wielką słabość do Hanekego, jego filmy zawsze odciskają na mnie jakieś piętno. Tak było z "Funny Games". I tak samo zadziałał na mnie "Siódmy kontynent". Powiedzcie, że ciągnie się jak flaki z olejem, dialogi zbyt wiele nie wnoszą, a wszystko zmierza donikąd - paradoksalnie, dzięki temu zostałam na sali kinowej. Poczułam się nieswojo, a oddech Hanekego zaistniał na szkle moich okularów. Sterylne przestrzenie, wyniszczająca rutyna, dysfunkcyjna społeczność, czyli piękny tragizm - to, co tygryski lubią najbardziej. Niektórzy artyści nie umieją dostać się do serca widza - Haneke robi to za każdym razem. Polecam cierpliwej publiczności!
Następny dzień - słoneczna niedziela - również upłynęła pod znakiem kina. Pobiłam swój rekord, oglądając 5 filmów w ciągu 24 godzin. Niestety, już wiem, że skutkiem ubocznym był brak skupienia i uwagi podczas kolejnych seansów.
Zaczęłam od zwycięzcy plebiscytu publiczności - "50 wiosen Aurory". Rzecz niespotykana - nigdy nie gustowałam w komediach (chociaż tu mamy do czynienia z komedio-dramatem), a tymczasem zgadzam się z widownią - to był mój najlepszy wybór. Film zapoznaje nas z 50-letnią Aurorą - rozwiedzioną matką dwóch córek, która wchodzi w okres przekwitania - ciągnie to za sobą wiele konsekwencji. Po kłótni z szefem traci pracę, aby później spróbować na nowo odbudować swoje życie, z czym się wiąże pojęcie samorealizacji, które widnieje na szczycie piramidy Maslova.
Na "50 wiosen Aurory" warto zabrać swoją mamę, babcię, córkę (nie dyskryminując mężczyzn, bo tacy też zjawili się na pokazie filmu). Rzadko doświadczam obrazów wypełnionych takim ciepłem, humorem i jednocześnie mówiących o istotnych aspektach życia.
Z Francji przeniosłam się do Ameryki - czyli na spotkanie z "Wind River". Rzadko kiedy oglądam amerykańskie filmy, bo działają mi na nerwy, tutaj jednak potrzebowałam chwili wytchnienia od Hanekego i myślałam, że ów wytchnienie otrzymam. Nie w tym wypadku - całkiem sprawnie poprowadzona akcja (Amerykanie potrafią, trzeba im zwrócić honor), jednak ile tam przemocy... Natomiast samo hasło festiwalu - siła kobiety - wyczuwalne było w każdym momencie. Rzecz się tyczy dwojga ludzi - doświadczonego kłusownika i policjantki z FBI (o ile dobrze pamiętam), którzy wspólnymi siłami muszą rozwikłać zagadkę zabójstwa. Kobieta pierwszy raz zmaga się z tak niebezpiecznym zadaniem, ale z biegiem czasu nabiera wprawy, czym zdobywa szacunek wśród swoich kolegów z pracy.
Później skoczyłam na film pt. "Blask" ("Radiance") - nigdy się tak bardzo nie wynudziłam. Film trwał mniej niż 2 godziny, a ja niestety nie potrafiłam skupić swojej uwagi na fabule. Oczy mi się zamykały, chyba nadmiar wrażeń z poprzednich seansów odbił swoje piętno... "Blask" zapowiadał się ciekawie - lektorka filmów w kinie dla niewidomych zaprzyjaźnia się z jednym z widzów i pozwala odkryć piękno świata. Jednak samo odkrywanie szło bardzo powoli i niestety mój umysł tego nie wytrzymał.
Następny film, czyli "Ascent"wzbudził u mnie mieszane uczucia - z jednej strony ukazywał piękne fotografie w towarzystwie ciekawej historii opowiadanej w tle, z drugiej strony - chyba za dużo metaforycznych historii na jeden dzień - szykowałam się w międzyczasie do wędrówki w kierunku Łóżkoteki. To był zdecydowanie bardziej atrakcyjny pomysł.
I wreszcie dotarłam na ostatni seans tego dnia w ramach Łóżkoteki (gdzie w pobliżu mieściła się Kuchnia Transatlantyk). Wybraliśmy się na "Witajcie w Norwegii" - o Norwegu, który postanowił stworzyć azyl dla imigrantów. Najpierw kierowały nim względy socjalne, potem - jak to w filmach (które ostatnio oglądam) bywa - zaprzyjaźnił się ze swoimi "podopiecznymi". Coraz częściej wybieram właśnie takie filmy, bo niesamowicie przywracają wiarę w ludzkość :) Schematy schematami, ale warto zachować dobry humor.
Po tych intensywnych dniach nadszedł czas na inne aktywności, o których napiszę później :) Zdjęcia w drodze ;)
Komentarze
Prześlij komentarz