Weekend na Warszawskim Festiwalu Filmowym

Doznałam niesamowitych emocji po trzech dniach Warsaw Film Festival. Pierwszy seans, który miał miejsce w mojej ulubionej premierowej sali nr 1 w Multikinie w piątek, zaskoczył mnie przewrotnością fabuły. "Nauczycielka" Jana Hrebejka okazała się kimś kompletnie innym niż początkowo przypuszczałam. Po pierwsze - aż nóż mi się otwierał w kieszeni, kiedy obserwowałam jej dalsze potyczki w szkole. Po drugie - chociaż system polityczny się zmienił, podobne do niej osoby wciąż uczą w szkołach (nie tylko słowackich, ale i polskich) i wszelkie krzywdy, jakie wyrządzają uczniom, uchodzą im na sucho.

Drugi dzień rozpoczęłam o 13:45 z filmem "Nasza love story". Zachowana zasada decorum (ach, ta starożytność) - odpowiednio zastosowany do historii kameralny ton, czasem humorystyczne wstawki, a przede wszystkim - prawdziwe spojrzenie na związek - od nieśmiałych początków aż po wątpliwości, niedopowiedzenia, o których zawsze zapominają twórcy pracujący nad tematem miłości. Rozwiązanie akcji utwierdziło mnie w przekonaniu, że w Azji filmy kręci się trochę inaczej. Na czym różnica polega? Przekonacie się w kinie.

Po krótkiej wizycie w domu, wyruszyłam na kolejny seans - "Księżyca w 12 domu". Na pewno jedna z lepszych opowieści o wpływie dzieciństwa na dorosłe życie, a także ważny głos w kwestii radzenia sobie z traumą. W trakcie i po sesji Q & A odbyłam bardzo ciekawą rozmowę z reżyserką - Dorit Hakim, która nawiązywała w filmie do wątków autobiograficznych i o której pewnie nie raz jeszcze usłyszymy.

Trzeci dzień zaczęłam o 11:00 odwiedzinami w wiosce Karatas. W "Zarazie..." można było doszukać się nawiązań politycznych oraz religijnych i rodziły one jednoznaczne wnioski. Po pierwsze - praca u podstaw nigdy nie przynosi żądanego skutku, po drugie - Matka Rosja czuwa nad Kazachstanem: "a co, jeśli śmierć nie istnieje?" albo "podpisz, a będziesz wolny i zapomnimy o wszystkim". Prymitywni mieszkańcy wioski zamiast leczyć dżumę, woleli bezmyślnie spełniać to, co rozkaże ich jedyny oficjalny sołtys (trochę przypominał Putina)...

Drugi film zmiażdżył mnie emocjonalnie do tego stopnia, że trudno mi było brać czynny udział w Q & A zorganizowanym po seansie z reżyserem i aktorami. Mowa o "Zagubionej serenadzie". Jeżeli kiedykolwiek zastanawiałeś się, co czuje zgwałcona kobieta, to ten film brutalnie Ci to pokaże i nie zostawi miejsca na domysły. Wciąż nie potrafię napisać niczego więcej... O wiele gorzej, że sytuacja bezradności, w jakiej znalazła się bohaterka dotyczy nie tylko Japonii, ale także wielu innych krajów (nawet naszej rodzimej Europy - patrz: Niemcy).

To tyle z weekendowych wieści, w końcu czeka nas jeszcze 7 dni filmów.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Gwiazda Szeptów" ("Hiso hiso boshi") - recenzja

Międzynarodowy Festiwal Filmowy "Transatlantyk" cz. I

Premiery kinowe w czerwcu 2017 r.